piątek, 29 sierpnia 2014

Jak długo powinien trwać nasz trening?

Czy zastanawialiście się kiedyś ile czasu należy poświęcić na jeden pełny trening? "Chodzą" teorie, że im dłużej - tym lepiej, ale czy to ma sens? 

Słyszałam wiele opinii, najczęściej powtarzane dotyczą minimalnego czasu, który wynosi 30 minut. Uznaje się bowiem, że pół godziny to dolna granica skuteczności treningu. Wystarczy to na zmniejszenie ciśnienia krwi, a także obniżenie ryzyka chorób serca, osteoporozy czy cukrzycy. Mówi się także, że jest tyle czasu wystarczy poświęcić dziennie, by utrzymać prawidłową masę ciała. Dobrze jednak wiemy, że nie dla każdego jest to "dawka" wystarczająca. Ja osobiście trzymam się wersji, że pół godziny to może sobie ćwiczyć jakaś osoba w średnim wieku dla utrzymania zdrowia, bo dla dobrej kondycji jest to zdecydowanie za mało. Jaka jest więc górna granica skuteczności treningu i czy w ogóle istnieje?

Tutaj opinie nie są już takie same. Czas treningu zależy także od jego celu; masa, rzeźba, wytrzymałość czy odchudzanie? Wszystko to ma znaczenie, bo jak wiemy, przykładowo godzina na aerobicu to nie jest ta sama godzina co na siłowni, kiedy ćwiczymy na maszynach. Można zrobić więcej przez godzinę samemu w domu niż na siłowni przez godzin - na przykład - 3! Powszechna jest też teoria, że jeśli jest to trening na masę to powinien być jak najkrótszy, a jeśli trening ma na celu rzeźbę, to musi być jak najdłuższy. Ale czy można w ogóle dokonać takiego podziału? Ominę więc temat "masy", a skupię się na takich zwykłych treningach, które wykonujemy dla wzmocnienia naszego ciała.

Przyjmuje się, że dobry i wartościowy trening powinien trwać godzinę. Tyle też zazwyczaj trwają zajęcia treningowe w klubach fitness, zawierając w sobie rozgrzewkę oraz końcowy stretching. Ale czy warto zostawać na kolejnej godzinie zajęć? Czy aby na pewno dwie godziny treningu są lepsze od jednej? No i tu zaczyna się temat do dyskusji. Istnieją bowiem badania, które stwierdzają, że po godzinie i dziesięciu minutach dochodzi do katabolizmu i zaczynamy spalać mięśnie. Zakładam oczywiście, że przez cały ten czas intensywnie ćwiczymy, a nie machamy nogą przez 10 minut, a potem przez kolejne 15 odpoczywamy ;) Żeby więc trening uznać za skuteczny, przyjmuje się, że należy go wykonywać płynnie przez 60 minut. Co do teorii niszczącego nasze mięśnie kortyzolu, też można polemizować. Są osoby, które twardo wierzą, że wydziela on się w niebezpiecznych ilościach po upływie godziny. Tylko tak jak już wspomniałam, każdy przez tą godzinę robi tak naprawdę inną pracę. Zależy to bowiem nie tylko od naszej intensywności wkładanej w trening, ale także od naszego wieku, kondycji itd. Działa to tak samo jak ze spalanymi kaloriami - każda osoba spala inną ilość w tym samym czasie, robiąc to samo. Nie jest prawdą, że jeśli bieżnia pokazała nam ilość spalonych kalorii to właśnie tyle ich zrzuciliśmy. To nie jest niestety takie proste i oczywiste, a wszystko to ma na celu tylko zobrazowanie nam pracy, którą wykonaliśmy. 


Przyjmując więc, że nie biegamy w maratonach, a także nie robimy masy, to moim zdaniem - rozsądny i skuteczny trening powinien trwać właśnie 60 minut. Godzina ta powinna być jednak maksymalnie wykorzystana. Osobiście wolę spiąć się na jednych zajęciach w klubie fitness niż przemęczyć dwie z rzędu. Treningi na maszynach w siłowniach nie są wliczane, bo dobrze wiemy jak wygląda przemieszczanie się na kolejne sprzęty, na które niejednokrotnie się czeka ;)

A co Wy o tym myślicie? Jak długo trwa Wasz trening?

środa, 27 sierpnia 2014

Ciało idealne?

Dziś chcę się z Wami podzielić moim wyobrażeniem o doskonałej figurze. Przedstawię Wam sylwetki, które są według mnie idealne oraz takie, które uważam za przereklamowane. Wiadomo - są różne gusta, można dyskutować o tym jak wygląda ideał, a i tak pewnie nie dojdziemy do porozumienia; ilu ludzi tyle ideałów :) Co mi się podoba? To co prawie wszystkim mężczyznom na świecie - ładne piersi, wcięcie w talii, zaokrąglone biodra, płaski brzuch i delikatne rysy mięśni na całym ciele - kto tak wygląda? Aniołki Victoria's Secret! Uwielbiam je, a także uważam je za symbol kobiecości. Wśród nich pewnie każdy znalazłby swój ideał: - większe - mniejsze piersi, większą - mniejszą pupę, szersze - węższe biodra - wszystkie są piękne!

Nie będę wrzucać zdjęć reklamujących VS ze strony internetowej, bo wszyscy wiemy, że są one "podkręcone", ale jeśli ktoś szuka motywacji to polecam pooglądać bieliznę czy na przykład stroje kąpielowe ;) https://www.victoriassecret.com/





Nie mogę się napatrzeć :) W przeciwieństwie do zdjęć poniżej. Przedstawiają figury, których fenomenu nie rozumiem. Nie będę wchodzić w polemikę na temat definicji piękna, po prostu nie chciałabym tak wyglądać i uważam, że jest to niekobiece.



I oczywiście...

niedziela, 24 sierpnia 2014

Co mnie wkurza...

Dziś trochę prywaty, bo nie mam weny tworzyć tekstów o zdrowym jedzeniu lub aktywności fizycznej, jakich w necie mamy milion. Jest tego tyle, że czasem zadaje sobie pytanie - co ja tutaj robię?! Miałam pisać o pieczywie - patrzę, jest kilka takich postów w ostatnim tygodniu. Miałam pisać o treningu siłowym - patrzę, jest tych postów nie kilka, nie kilkanaście, ale chyba kilkadziesiąt. Na "chłopski rozum" - kto by czytał kolejny tekst o tym, że warto odstawić białe pieczywo? Albo, że od treningu z obciążeniami nie zrobimy się koksami? Mam wrażenie, że wszyscy już wszystko wiedzą i pisanie w kółko o tym samym już nie tylko nie jest potrzebne, ale wręcz demotywuje. Bo dookoła tylko hasła: pij wodę, jedz śniadanie, jedz warzywa, nie jedz słodyczy, nie jedz produktów pszennych, biegaj, ćwicz itd. Szczerze? Denerwuje mnie to już... Całe to życie fit stało się jakąś nową religią, w którą wszyscy wierzą, ale nie każdy praktykuje. Jest to rodzaj niemal obsesji, może i zdrowej, ale jednak obsesji. Wyrzuty sumienia po "niezdrowym" posiłku lub nieodbytym treningu? Chyba czas wyluzować... życie w obecnych czasach jest ogólnie niezdrowe. Warto wybierać mniejsze zło, wiadomo - ale nie popadajmy w przesadę. A co mnie wkurza w życiu fit? Nie jedzenie, nie ćwiczenia, ale ta cała otoczka. Kolorowe ciuszki najlepszych marek do najnowszego klubu fitness, "milion pięćset sto dziewięćset" neonowych gadżetów, jakieś słoiki z rurkami... WTF?! Czy naprawdę robi Wam różnicę w czym pijecie koktajl? Czy jest to szklanka, słoik, kufel czy kubek? Czy rurka jest różowa czy niebieska? Jest się wtedy bardziej Fit czy o co chodzi? A robienie sobie zdjęć na siłowni do lustra? Nie mówcie mi, że ma to kogoś motywować... to jest po prostu samozachwyt. Żyjmy zdrowo, ale nie na pokaz!

Ponieważ dość mocno sobie pomarudziłam, czas na relaks :) Filmik pewnie Wam dobrze znany, który - według mnie - przedstawia parę z ogromną pasją, bez zbędnej oprawy ;) Takie coś mnie motywuje!

 

Pozdrawiam ;)

środa, 13 sierpnia 2014

Strefa komfortu?!

Choć nie było mnie tu chwilę, ten czas zainspirował mnie do poruszenia dość istotnego tematu. Dotyczy on osób, którym udało się schudnąć i czują się już dobrze w swoim ciele. Po pierwsze wszystkim im gratuluję i z dumą oznajmiam, że zaliczam się do tego zaszczytnego grona :) Ponieważ jednak są wakacje, urlopy, wieczorne grille, imprezy z alkoholem... stajemy przed trudnym zadaniem utrzymania zdrowego systemu odżywania. Nie mówię już nawet o efekcie jo-jo, bo to nie wchodzi w grę - nikt na pewno nie rzucił się na golonkę czy tort zaraz po zakończeniu etapu redukcji. Problem jest w kwestii wakacyjnych grzeszków, na które sama daję akceptację - jednakże sens w tym, żeby wyczuć granicę. Jeśli już naprawdę dobrze wyglądamy to często przyświeca nam myśl, że jak RAZ coś zjem, to na pewno NIC się nie stanie. I tak jest - tylko pytanie brzmi, czy to jest RAZ? Czy może raz dziennie? To się właśnie nazywa STREFA KOMFORTU - czyli taki etap naszego odchudzania, w którym pozwalamy sobie na więcej, albowiem w pełni akceptujemy swoje ciało. Osobiście, będąc na redukcji uważałam dosłownie na wszystko - nawet z jakim mlekiem mam robioną kawę gdy jestem u kogoś gościem. Gdy mój organizm docenił całe to poświęcenie poczułam się na tyle komfortowo, że mogę teraz pozwolić sobie na więcej (ale nie na znacznie więcej - wyczuj różnicę). Z początku każdy, nawet najmniejszy wyskok żywieniowy obarczony był wyrzutami sumienia i zwykle skutkował dodatkowym treningiem. Teraz - chyba głównie przez wakacje - ciężko mi odmówić wieczornego drinka czy kiełbaski z grilla - ale już tak tego nie przeżywam. Mam poczucie, że na to zasłużyłam - a lato jest przecież tak krótkie! Poczułam więc swoją strefę komfortu, która niestety może być zgubna. Wierzę jednak, że wakacje są za krótkie by przy tak niewielu odstępstwach od diety zrujnować sobie pracę kilku wcześniejszych miesięcy... Nigdy w życiu :)


Dodam jeszcze, iż nie piszę o cheat meal czy nawet cheat day. Te formy odstępstw akceptowalne są w czasie trzymania diety, ja natomiast piszę o "poluzowaniu sznura" na okres wakacyjny - o ile jesteśmy już w dobrym przedziale wagowym. Pamiętajmy jednak, żeby kontrolować nasze ciało i przy jakichkolwiek zmianach na gorsze - w miarę szybko się opamiętać :) Bo tak jak pisałam, strefa komfortu to nie jest dla mnie kebab popity colą, ale na przykład kawa latte, czy kanapka z żółtym serem, czyli teoretycznie nie groźne przekąski, które jednak do dietetycznych nie należą ;) A wszystko to piszę do Was zajadając ruskie pierogi ze skwarkami ;)